sobota, 3 września 2016

cichutko do roślin, cichutko...


Witajcie, zielonolubni! 


nidy nie analizowałam obecności roślin w moim życiu - 
dotąd nie miałam potrzeby i w sumie nadal nie mam 

ale  

sms-owa wymiana myśli z Kidą pewne rzeczy mi uświadomiła,  
choćby to, że doniczka z zieleniną może stanowić namiastkę 
domownika no bo przecież Ludź o siebie zadba, również 
i Zwierz nie da o sobie zapomnieć np. drapaniem - a rośliny - 
no cóż dysponują dość ubogim  arsenałem alarmowym - 
i przez to właśnie tak bardzo potrzebują naszej pamięci i troski... 

rzeczywiście - choć brzmi to groteskowo - roślina to pełnoprawny 
domownik - wszak ze względu na tego milczącego a jednak dość 
nieruchawego aspołecznika decydujemy się na jakże ryzykowny 
krok - zostawiając klucze znajomym, krewnym, sąsiadom - 
przez nich nie wsiadamy do pociągu "bylejakiego"  

 

pomimo, iż nieświadome to byty - jednak są wiernymi świadkami 
naszego jakże oddzielnie intymnego istnienia dla fotonożerców 
jesteśmy niezbędni, by dostarczyć życiodajne składniki - 
jak woda z butelki, nawóz i odżywka ukorzeniająca co trzeba 
czy odgrzybiające granulki do ziemi 

przestają być anonimową częścią krajobrazu, gdy zaprosimy 
je pod swój dach - wybierając doniczkę i miejsce rezydowania - 
zaczynamy nasze współistnienie - i choć to przecież my jesteśmy 
gospodarzami - jednak adorowane są ONE - zaopiekowane 
a następnie wyeksponowane niczym drogocenny okaz 

 

ja do swoich fotonożerców często gadam - może nie szepczę, 
ale cichutko do nich mówię - gdy je podlewam, przestawiam, 
obracam wokół doniczkowej osi, zmieniam ziemię, no cokolwiek 
mówię do nich, używając imion i nazw przeze mnie nadanych 
np. cześć barbioszki, napijcie się albo witaj, Harmoniuszu, 
coraz lepiej wyglądasz czy Niunia rośnij zdrowo :) 

ucieszyłam się wielce, gdy kiedyś przeczytałam, iż ponoć 
służy to 
roślinom, zwłaszcza, gdy równolegle kilka znanych mi Duszyczek 
przyznało się do szeptania czułych słówek swym podopiecznym 
- troski nad tymi bezbronnymi a uziemionymi chlorofilowcami 

 

w panieńskim pokoju mieszkała ze mną Hoja - jej kwiaty 
oszałamiały mnie plastikowo meszkowym wyglądem 
oraz nektarem o niepokojąco słodkiej woni i smaku (tak!) 
zaczynała podobnie jak ta z neta - skromnie owinięta wokół
 subtelnego rusztowania - ale wkrótce przejęła całą ścianę - 
nie broniłam tego ani jej ani sobie!   

natknęłam się na blogi poświęcone tej Pięknej Kusicielce - 

warto zerknąć dla artystycznych fotografii - 
to uczta dla oczu oraz ciekawe linki ♥ 


oczywiście fotki i ryciny, które Wam pokazuję są z neta, 
bo mojej Hoji już dawno nie ma - podczas gdy sama roślina 
 towarzyszyła mi jeszcze nie raz choćby w mej dawnej pracy - 
biblioteka SGH OIN zawsze miała parapety pełne roślin!  

 

nie wykluczam powrotu Pięknej Kusicielki na ściankę choć 
przeglądając liczne fotki w necie przypomniałam sobie, co mnie 
tak drażniło w tejże - gdy paradowała po pokoju bez kwiatów 
widać było niezbyt gęste ulistnienie, na którym rozsiane plamki 
nie dawały mi wtedy spokoju teraz wiem, że to po prostu inne 
oblicze tej Zwodnicy - a ziemiście odpychające wypustki stanowią 
przecież obietnicę kolejnych pnączy :) 

  

dziś mój pokoik zajmuje Mama i upiększa go swoimi roślinnymi 
wyborami, które już pokazywałam przy okazji prezentacji cudnej 
Pocahontas - bene note to i moje ulubione listowia - PEPEROMIE 

♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ 

pierwsze zaś mieszkanie, które zajmowałam ze ślubnym - było 
pozbawione wszelkiej roślinności - choć innych oznak życia nie 
sposób było przeoczyć - zwłaszcza, gdy oweż odważnie pakowały 
się do parujących garów lub szklanek z kawą - do dzisiaj cokolwiek 
pijąc - zwłaszcza mętnego, ciemnego czy z fusami - nieznacznie 
zębami cedzę napój, no cóż, nie byłam i chyba jednak nie zostanę 
zwolenniczką kawy z wkładką z owada, który biegając po domu  
- przed skokiem do filiżanki nie bierze kąpieli czy prysznica ;P 


 

zaś w kolejnym mieszkanku - własności Rodziców - nie mogłam 
poszaleć, bo pokój dłuuugi, ciemny był - a okno dość mikre - więc 
na parapecie - ku zgrozie mej Mamy - stawiałam książki, nie donice 




a że zawsze pociągały mnie bluszcze - nie byłabym sobą, 
gdybym nie przytargała do domu jakiegoś pnącza - nad 
komodami zainstalowałam z Jędrkiem sosnowe karnisze wokół 
których śmiało i z wdziękiem mogły się owijać pstrokate listki - 
choć nazywany pospolitym bluszczem - mnie jeszcze nigdy się 
nie opatrzył urokliwe to rośliny, łatwe w aranżacji i hodowli - 
a przy tym fotogeniczne aż strach :D 



pod sufitem wisiały półeczki z wiklinowymi koszami - jak mawiał 
mój Tata - niczym na starodawnej poczcie - nad półeczkami karnisz 
z żywym pnączem - i choć swego czasu rozważałam tam sztuczne - 
jako że były jedynymi przedstawicielami zielonej bratni - ostały się 
żywe - dłuuugo opierając się pomysłom żywiołowego K♥TA 

a już w moim domku - kilka lat dosłownie królowały okazałe peperomie, 
wiecznie zielone i oczywiście od Mamy - nieraz goście dopytywali mnie 
o jakieś tajne sposoby pielęgnacji roślin - no cóż, nie ściemniałam, 
skoro i tak się nie znam na tym - pamiętałam, by czasem je napoić, 
przekręcić doniczkę i zbytnio nie tarmosić, bo nie lubią tego - 
może to moje gadanie to taki mentalny substytut nawozu jest :) 

dzisiaj na parapecie mam skromniejsze księżniczki - eszewerie, 
noszące z godnością miano barbioszek, o czym pisałam wcześniej, 
ponadto w kuchni znowuż aklimatyzuje się kolejna Niunia - 
peperomia od Mamy - oraz bez fajerwerków towarzysząc Niuni - 
zieleni się Harmoniusz - zamiokulkas zamiolistny...


do następnego zielonego!